Wyspa Siquijor jest tytułowana również jako Isla del Fuego (Wyspa Ognia). Tę nazwę wymyślili Hiszpanie w 1565 roku. Czym się sugerowali w takim wyborze? Nie ogniem, a miliardami świetlików, które w nocy zamieniają wyspę w „zorzę polarną”. Siquijor jest położone w regionie Visayas i ma powierzchnię blisko 340 km2. Mieszka tutaj prawie 90 tysięcy Filipińczyków.
O tym dlaczego ponownie polecieliśmy z Michałem (przyjaciel z którym podróżuję) na Filipiny i jaki był plan podróży, wyjaśniłem w tym tekście: Wielki powrót na Filipiny. Zanim Wam opiszę co porywającego udało nam się zrobić na Siquijor, musicie wiedzieć jak tutaj trafiliśmy i jaki był wstępny plan na zwiedzanie.
Z Manili (stolicy Filipin) polecieliśmy wewnętrznymi liniami Cebu Pacific do Dumaguete.
Stąd płynęliśmy dwie godziny promem na wyspę Siquijor.
Koncepcja była taka: wypożyczamy skutery i zwiedzamy na nich całą wyspę, zaliczamy wodospady (m.in. Cambugahay, Lungnason), piękne plaże (Salagdoong, Kagasua), skaczemy z wysokiego klifu, próbujemy subwingu, płyniemy na wyspę Apo, aby nurkować z żółwiami. Co wyszło z tego zacnego planu? Prawie wszystko… Pewnie zastanawiacie się dlaczego nie zainteresowaliśmy się szamańskimi rytuałami – tę przygodę zostawiliśmy sobie na późniejszym etap podróży… Jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie – w późniejszych tekstach wyjaśnię o co chodziło.
Co warto jeszcze przeżyć na Siquijor?
Old Enchanted Balete Tree – to zaczarowane drzewo ma podobno 400 lat. Może przy nim pomoczyć nogi, a przy okazji rybki obgryzą wam skórki. Takie mini SPA dla dolnych kończyn.
Cantabon – jeżeli lubicie się czołgać w jaskini pełnej nietoperzy to musicie tam jechać.
Kagusuan Beach – podobno bardzo przyjemna plaża, bez turystów
Niestety zabrakło nam trochę czasu, aby zaliczyć wszystkie atrakcje.
Na Siquijor dopłynęliśmy późnym wieczorem. W porcie czekały na nas wcześniej zamówione skutery. Wypożyczenie jednośladu to koszt 350 pesos (ok. 32 zł) na dzień. Co ciekawe benzynę sprzedaje się w szklanych butelkach po Coca Coli – cena za litr to 35 pesos, czyli ok. 3 zł.
Na Filipinach praktycznie nikt nie przestrzega przepisów drogowych. Na palcach jednej ręki można policzyć Filipińczyków, którzy jeżdżą w kaskach. Bezpieczeństwo dla nich nie jest ważne – w weekendy często jeżdżą pijani. Z portu do hostelu jechaliśmy 30 minut. Po dotarciu do JJ’s Backpackers (350 pesos za noc w dormitory / ok. 32 zł) jedne o czym marzyłem to odpocząć po 30-godzinnej tułaczce z Polski na Filipiny.
To miejsce jest piękne, ale nie po to leciałem na drugi koniec świata, aby byczyć się na plaży.
Pojechaliśmy na skuterach do hotelu Coco Groove, aby kupić wycieczkę na wyspę Apo, przy której można nurkować z wielkimi żółwiami. Koszt takiego wypadu to 2000 pesos (ok. 180 zł). Cena zawiera: maskę, rurkę, płetwy, transport motorówką, obiad wraz z napojami, nurkowanie z żółwiami z przewodnikiem. O wrażeniach z Apo napiszę w oddzielnym tekście. Po załatwieniu tej sprawy, przyszedł czas na pierwszą filipińską konsumpcję. Nie ma co szaleć, organizm musi się stopniowo przyzwyczaić do nowej flory bakteryjnej.
Po wszamaniu jedzenia, pokręciliśmy się trochę po okolicy.
Trafiliśmy na cichą i klimatyczną plażę Paliton.
Co ciekawe przez cały dzień nie spotkaliśmy żadnego szamana, ani nikt nam nie proponował szamańskich rytuałów. Podobno czarną magię praktykuje się w górach. W miejscach trudno dostępnych dla przeciętnego turysty. Nie mieliśmy czasu, aby zagłębić się w temat.
Przy zachodzie słońca i zimnym San Miguelu knuliśmy jak rozpocząć następny dzień… Co udało nam się zrealizować z ambitnego planu? Opiszę w następnym tekście już za tydzień.