Śniadanie w pensjonacie EJ Pension House, w którym spaliśmy z Michałem było skromne, ale pożywne:
GLINIARZ Z MCDONALD’S
Po posiłku poszliśmy zobaczyć jak wygląda Puerto Princesa w biały dzień (o tym jak doleciałem na Filipiny pisałem w tym tekście). Nasz hotelik znajdował się na obrzeżach miasta. Jakie były pierwsze wrażenia? Syf, malaria i korniki. Było brudno, walały się śmieci, cuchnęło szambem.
Idziemy w kierunku centrum miasta. Po drodze zaczepia nas jedyny biały człowiek w okolicy – Rosjanin, który pracuje na wyspie Palawan jako pośrednik turystyczny. Od słowa do słowa zaproponował nam transport busem z klimatyzacją do El Nido za 500 pesos od osoby. Świetnie się złożyło, El Nido to był kolejny punkt wyprawy. Yarik okazał się sympatycznym gościem. Polecił pobliską plażę Pristine Beach. Podpytujemy go czy warto pojechać do Parku Narodowego Podziemnej Rzeki, która jest jednym z siedmiu cudów świata. Odradza nam ten pomysł ze względu na masówkę. W efekcie stracilibyśmy jeden dzień. Poza tym cudowna rzeka nie robi podobno wielkiego wrażenia. Wymieniamy się kontaktem, aby później omówić szczegóły przewozu.
Co chwilę zaczepiali nas kierowcy trycykli z pytaniem czy chcemy gdzieś podjechać. Twardo odmawiamy, jednak po jakimś czasie wymiękliśmy.
Pojechaliśmy na deptak Baywalk – podobno dawali tam świeże rybki z grilla i owoce morza. Zajeżdżamy, wysiadamy, rozglądamy się… a tam pustki. Spytaliśmy tubylca dlaczego tutaj są takie puchy. Ze szczerym uśmiechem odpowiedział: moi przyjaciele, wpadnijcie tutaj wieczorem, dopiero wtedy bulwar zaczyna tętnić życiem.
Byliśmy w samym centrum. W latach 90-tych Puerto Princesa zbierało nagrody za najczystsze i najbardziej zielone miasto Filipin. Rzeczywiście, było czyściej, niż wokół naszej noclegowni.
Trafiliśmy na kościół chrześcijański, boiska do koszykówki, stragany z owocami, markety, salony fryzjerskie, street foody. W sercu tej mieściny można kupić wszystko, od podróbek kamer GoPro, po ciuchy, zegarki, akcesoria RTV i urządzenia AGD. Sporo jest tutaj banków, a jeszcze więcej policjantów. Co ciekawe, panowie w niebieskich mundurach oprócz pilnowania porządku, otwierają drzwi gościom do jednej z największych sieci fastfoodowej na świecie. McDonald’s na Filipinach to chyba najbezpieczniejsze miejsce dla turystów, zaraz obok banków.
Po jakimś czasie dopadł nas mały głód. Michał od razu chciał spróbować filipińskiego jedzenia. Ja jednak byłem ostrożniejszy. Udało mi się go namówić na kurczaka. Nie chciałem od razu ryzykować i jeść lokalnej szamy. Przerażała mnie wizja dochodzenia do siebie w szpitalu na początku wyjazdu z powodu zatrucia pokarmowego. Jednak życie pisze swój własny scenariusz, na który nie mamy wpływu. Po siedmiu dniach na Filipinach i tak trafiłem do kliniki – leżałem pod kroplówką sześć godzin. Tę historię opiszę w kolejnych tekstach.
BURŻUJSKIE FRYTKI
Pojechaliśmy trycyklem na plażę poleconą przez Rosjanina. Pristine Beach (wejście płatne 30 pesos) nie była plażą marzeń, ale po morderczej podróży z Polski na widok morza i białego piasku cieszyliśmy się jak dzieci. Pierwsza myśl? Wskakujemy od razu się kąpać… Hola, hola… nie tak szybko. Paszport, dokumenty, pieniądze – dla bezpieczeństwa zawsze trzymaliśmy przy sobie w specjalnie ukrytej saszetce. Zastanawialiśmy się co zrobić.
Przecież nie zostawimy „dorobku całego życia” na plaży. W końcu stwierdzamy, że odkładamy wszystkie rzeczy “na oku” i wbijamy się z wodoodpornymi kamerami do morza jak szaleni. Euforia, szczęście, luz psychiczny – tak w skrócie można opisać to co się wtedy działo. W trakcie wodnego szaleństwa podpłynęły do nas filipińskie dzieciaki. Trafiamy na wycieczkę szkolną. Smarkacze były uśmiechnięte, przyjazne, wariujące, chętnie pozujące do zdjęć selfie. W Polsce tego typu sytuacja nie jest możliwa. Z tyłu głowy miałem obraz jakiegoś podstępu z ich strony. Nic bardziej mylnego. Filipińskie małolaty z natury są przyjaźnie nastawione do turystów.
Po wodnym wariactwie idziemy odpocząć. Zamawiamy frytki w pobliskim barze. Kosztowały 150 pesos. W przeliczeniu na polskie złotówki to koszt ok. 13 PLN. Drogo jak cholera! Ale co zrobić. Wakacje.
Po chwili przyszedł do nas wcześniej napotkany Rosjanin. M.in pytaliśmy go dlaczego mieszka i pracuje na Filipinach. A on z błogim uśmiechem na twarzy popatrzył w stronę morza, rozłożył ręce, po chwili zadumy powiedział: na Filipinach znalazłem swoje miejsce na ziemi. W Puerto Princesa czuję wewnętrzny spokój ducha. Mam za co żyć, mam pracę. Nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne.
I wiecie co? Z jego oczu można było wyczytać radość z życia. Co z tego, że nie ma rodziny – to nie jest wyznacznik szczęścia. Najważniejsze jest to, żeby się spełniać w tym co się w życiu robi.
Zbliżał się wieczór. Naładowani pozytywną energią, zbieramy się na bulwar Baywalk. Zamówiliśmy trycykla, każemy się wieźć w to miejsce, niczym królowie życia. Jechaliśmy ok. 15 minut. Koszt to 30-40 pesos (3-4 pln). Dojeżdżamy na deptak, a tam Filipińczycy w najlepsze zajadają świeże rybki, owoce morza, a w tle gra muzyka. Jest tłoczno.
Wybraliśmy knajpkę, która nam się spodobała – siedziało w niej sporo filipińczyków, więc jedzenie musiało być tam dobre. Zamówiliśmy świeżutkiego tuńczyka z grilla z zimnym piwem – Red Horse, 6,9%. W zestawie był: ryż, sos rybny, dwa plastry zielonego ogórka, miniaturowe papryczki chili (polecam je połknąć w trakcie jedzenia, wypalają bakterie), 250 gramów tuńczyka – niebo w gębie. Całość kosztowała 500 pesos. Ceny turystyczne.
Po konsumpcji chcieliśmy skoczyć do miasta zakręcić nóżką. Niestety nic ciekawego się nie działo. W barach biesiadowali Filipińczycy – śpiewali karaoke, oglądali na wielkim telebimie koszykarskie mecze NBA. Poszliśmy w kimę. Rano czekała na nas pięciogodzinna jazda przez serpentyny do El Nido.
FILIPIŃSKI KUBICA
Z samego rana przyjechał po nas Yarik. Byliśmy pierwsi, usiedliśmy z tyłu – tak nam polecił. Przez godzinę jeździliśmy po Puerto Princesa, aby zabrać pozostałych turystów, którzy mieli jechać z nami. Dobrze, że wybraliśmy opcję busa z klimatyzacją. Myśleliśmy, żeby pojechać jeepneyem – autobus z otwartymi oknami. Na szczęście szybko zrezygnowaliśmy z tego pomysłu ze względu na żar z nieba – ok. 30 stopni w cieniu. Po zebraniu całej ekipy, wreszcie wyjechaliśmy do El Nido. Myślałem, że to będzie miła i przyjemna droga. Niestety, myliłem się. Gnaliśmy jak szaleni. To był zabójczy rajd przez serpentyny. Nasz kierowca co chwilę trąbił, hamował, przyspieszał, agresywnie wjeżdżał w zakręty. Miałem wrażenie, że śrubuje jakiś rekord. Zastanawiałem się z Michałem dlaczego filipiński kierowca tak drapieżnie jedzie. Doszliśmy do wniosku, że bierze udział w wyścigu…o złote kalesony. Nawet Kubica nie miałby szans z naszym szoferem.
Jeżeli będziecie kiedyś jechać w podobną podróż na Filipinach to polecam: nic nie jeść, łyknąć aviomarin, uzbroić się w cierpliwość. Dodatkowo koniecznie weźcie ze sobą bluzę i szalik. Klimatyzacja jest cały czas włączona, a ciężko dogodzić wszystkim pasażerom z odpowiednią temperaturą w busie.
Są jednak plusy takiej wycieczki. Możecie zobaczyć: jak żyją Filipińczycy, wyglądają ich wioski, pola ryżowe itd. Mieliśmy jeden postój, trwał ok. 15 minut. Jak mawiał Ryszard Ochódzki z legendarnego filmu Miś: rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przysłoniły wam minusów.
Dojechaliśmy do turystycznej mieściny El Nido! Wysiedliśmy na dworcu autobusowym. Nie wiedziałem jak się nazywam, pękała mi głowa, byłem strasznie głodny, chciało mi się pić. A Michał? Miał podobnie. Musieliśmy złapać oddech i na spokojnie pomyśleć co dalej, bo przecież nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu. Wyobrażenie szukania pokoju z 20 kg plecakiem w 30 stopniowym upale nie wchodziło w grę. Siedzieliśmy zmęczeni jak zbite psy. Knuliśmy co tu zrobić. Sprawdziliśmy w przewodniku Lonely Planet (podobno najlepszy) tanie i dobre miejscówki do spania w El Nido.
Zamówiliśmy trycykla, pojechaliśmy do pierwszego lepszego punktu z przewodnika. Jest! Znaleźliśmy wolny pokój z klimą ze świetnym widokiem na zatokę za 1500 pesos. Hotelik nazywał się Ogie’s Beach Pension i był przy samej plaży. Mieliśmy wielkiego farta, że akurat trafiliśmy na taką wypasioną miejscówkę w takiej cenie i z takimi warunkami za pierwszym razem. W cenie był darmowy internet. Warunki w pokoju były podobne do pensjonatu w Puerto Princesa. Tylko łazienka była mniejsza.
Po szybkim ogarnięciu poszliśmy coś zjeść do knajpki, która znajdowała się pod hotelem. Obmyślaliśmy plan podbicia tego turystycznego miasteczka.
W El Nido zostajemy na sześć dni. Co się tutaj wydarzy? Oj będzie się działo. Wspinaliśmy się bezprawnie na stromą górę, widzieliśmy nielegalne walki kogutów, ograliśmy w koszykówkę Filipińczyków, tutaj wylądowałem w szpitalu pod kroplówkę, byliśmy na dwóch wycieczkach na wyspach, graliśmy w koszykarską ruletkę, spotkaliśmy Polaków, a Michał wszamał baluta.
Jeżeli spodobała Ci się publikacja: polub fan page.
Dzięki!